Tak, nie było mnie i w sumie nawet nie miałam zamiaru wracać. Szkoła trochę daje mi w tyłek, nie mam czasu, weny, a w dodatku ostatnio jeszcze... jestem chora :/ Przedwczoraj 39 gorączki i weź tu człowieku żyj. Dlatego uwaga :
BLOG NIE ZOSTAJE ZAWIESZONY!
Będę miała przerwę do 27 czerwca, chociaż może pojawić się jedna notka.
Wena w żadnym razie mi się nie skończyła, po prostu potrzebuję odpoczynku. A wraz z początkiem wakacji wracam wraz z masą pomysłów i zamierzam PODBIĆ INTERNETY! O to co na pewno pojawi się po przerwie :
-nowy design bloga
-letni soundtrack
-mniej depresyjne powitania :P
-wakacyjne opowiadania
-masa zdjęć!
-rysowanie LPSów!
-tutoriale
-oczywiście rozdam wtedy nagrody konkursowe
-fotostory
-ocenki/nowe lpsy
-oraz niespodzianka!
-oraz niespodzianka!
I wieele, wiele innych.
A na zachętę, chociaż nie wiem czy będzie to zachęta, publikuję prolog letniego opowiadania. Spokojnie, rozdziały będę bardziej... normalne.
Prawdziwa historia Minty
Prolog
Biel.
Tylko ten kolor widniał na obrazie ludzkości.
Białe było wszystko, każdy milimetr otaczający zmarzniętą
ziemię. Strzeliste topole, brzozy, świerki , niegdyś tworzyły wokół szlaku
zielony tunel, jakby zapraszając przejezdnych do zatrzymania się w mieście. Trudno
było sobie wyobrazić ten krajobraz dla kogoś, kto był tu zaledwie raz, może
dwa. Teraz drzewa uginały się pod naciskiem nieustającego ciężaru, zlepionych
grudów śniegu obciążających ich cienkie pnie. Wychylały się coraz bardziej na
niewidoczną już drogę, jakby rozpaczliwie chcąc dotknąć wreszcie zesztywniałymi
gałązkami podłoża i paść, ukrócić męki.
Nawet niebo stało się bielą. Lecz nie od chmur, płatków
śniegu czy wiatru. Było białe od zmarzniętych dusz uciekających do nieba w
poszukiwaniu nowego życia, z dala od bólu i zła. Było białe od Aniołów, którzy
delikatnie, z najwyższą czułością nieśli dusze cierpiących do raju. Pozornie
nieruchome niebo było zamieszaniem, gonitwą zmarłych. Dla każdego, kto miały
ochotę podnieść w tej chwili głowę, niebo byłoby zwykłym, nudnym jak zawsze
sklepieniem otaczającym Ziemię. Wystarczyłoby tylko na chwilę potrzymać głowę w
górze, zaprzestać codziennych prac, a z nieba uformowałoby się Niebo.
Czerń.
Na obrazie pojawił się nowy kolor.
Przez plątaninę różnych odcieni bieli przebiły się trzy
ciemne postacie. Była to wychudzona, młoda choć zgarbiona kobieta, wysoki
mężczyzna i małe dziecko– dziewczynka śpiąca z przymkniętymi oczkami na silnych
ramionach ojca. Ich twarze stały się tylko siną plamą, z zarysowanymi ciemnymi
oczami i zaciśniętymi w wyrazie determinacji ustami.
Włosy pokryła tak gruba warstwa śniegu, że nie można było już rozpoznać
ich prawdziwego koloru. Stały się więc białe – jak cały otaczający krajobraz.
Brnęli przez niekończące się, zdradliwe zaspy, chwiejąc się
przy każdym kolejnym kroku. Walczyli o utrzymanie równowagi, głodując piąty
dzień. Ostatni posiłek oddali córce, małemu, niewinnemu cudowi która na ramionach taty
wyglądała niczym anioł spokoju ponad cierpieniem rodziców. Obydwoje pragnęli
jej dobra najbardziej na świecie, choćby miało ich to kosztować życie. Dlatego
szli, czując na poszarpanych ubraniach oddechy lodowatego wiatru, ruszając
skostniałymi stawami, walcząc o każdy kolejny oddech. Nie mogli się poddać,
granica była tak blisko. Musieli tylko ją przekroczyć.
Granica. Ciepło. Ratunek. –
te trzy słowa były jedyną motywacją, sensem dla którego szli.
A wtedy zobaczyli granicę. Mała, budka stojąca między dwoma zasypanymi
drzewami, cienki szlaban otwarty dla przejezdnych. Dwa przedmioty, które
wywołały więcej emocji w cierpiących rodzicach niż możecie sobie wyobrazić.
Sine policzki nabrały lekkich kolorów, na usta wpłynął uśmiech. Przyspieszyli
kroku, mimo że każdy krok sprawiał niesamowity ból. Jeszcze tylko dwadzieścia
kroków, piętnaście, dziesięć…
Czerwień.
Wielka szkarłatna plama pokryła obraz.
Dwa dorosłe ciała upadły w ciszy na świeży śnieg. Żaden
dźwięk nie świadczył o tym, że stało się coś złego. Mówiły o tym jednak cztery
pary zastygłych w wyrazie nadziei oczu i jedna mała dziewczynka nadal leżąca w objęciach ojca. Poczuła coś,
co kazało jej się obudzić. Może to były dusze jej rodziców?
Otworzyła oczy i zamrugała kilka razy dla wyostrzenia
obrazu. Mimo tego nadal widziała tylko biel. Po chwili, z wahaniem, czując coś
złego odwróciła głowę. I zobaczyła najgorszy obraz w swoim życiu. Widziała
ciało swojego ukochanego ojca, ze szkarłatną plamą, która wykwitła na jego
piersi. Taty, który ze śmiechem brał ją na ramiona gdy skaleczyła się w kolano,
który zawsze kupował jej lizaki po wizycie u dentysty. Taty, który był dla niej
całym dzieciństwem, jej jedynym przyjacielem.
Pociągnęła go desperacko kilka razy za ramię, lecz nie
poruszył się. Krzyczała, choć może tylko jej się wydawało. Obraz zamazywał jej
się coraz bardzie, zamiast tego jak w projekcji widziała całe swoje życie.
Wirowało jej w głowie, lecz ostatkiem sił przeczołgała się do drugiego ciała.
Każdy zmysł jej młodziutkiego ciała mówił, że wie kogo zobaczy. Ona jednak nie
dopuszczała do siebie tej myśli.
Jej mama leżała na plecach, krucha jak zawsze, skulona,
jakby dalej chroniła się przed nieistniejącym już dla niej niebezpieczeństwem. Wszystkie
zmarszczki świadczące o jej zmęczeniu, ślady lat zmartwień na jej twarzy,
smutek w oczach. Wszystko to zniknęło, zastąpione przez spokój, jakby mama wreszcie
znalazła upragniony spokój.
Minty upadła na kolana w ciszy. Nie płakała, choć tak bardzo
chciała uronić choć jedną łzę. Chciała krzyczeć,
lecz z jej gardła nie wydał się nawet najmniejszy dźwięk. Cisza wyrażała więcej
emocji, niż tysiące bezsensownych słów. Była błaganiem, cierpieniem,
wściekłością, niedowierzaniem. Była bielą, czernią i czerwienią.